6.
Wybrałem się dziś na egzamin. Wstalem wyjatkowo wczesnie. W sumie byłem zestresowany, nie miałem ochoty jeść więc wmusiłem w siebie dwa tosty z masłem orzechowym. Wypiłem do końca mleko i zacząłem ciąg papierosowo-telewizyjny. Znaczy to tyle, że na każdej przerwie na reklamy chodziłem na balkon żeby wypalić papierosa. Siadałem na rozgrzanym do granic aluminowym parapecie odkrecałem słoik na kiepy i otwierałem pierdolonego Kerouaca, żeby doczytać w końcu tą piekielnie zawodzącą mnie książkę. Co pół godziny prawie skwierczałem i gotowalem sie we wlasnym pocie, tak długo aż ustnik nie zaczynał mi wypalać na wargach tych babrzących się ranek. Książkę tą czytałem tylko po to żeby nie myśleć o tym jak mi gorąco, a szkoda bo dzień wcześniej o 18.30 w amoku biegłem do biblioteki zanim ją zamkną żeby wypożyczyć beatnikowskie w drodze. Potem wracałem i powleczony lepkim potem kładłem się na kapie żeby kontynuować przerwany reklamami program randkowy. Kolo 13 po szybkim prysznicu zabrałem się za dokładne zaostrzenie 21 ołówków. W pudełku znalazłem kieszonkowy różaniec. Pewnie na szczeście. Zostawiłem go na wszelki wypadek.
Oczywiście wyszedłem z domu za późno, najpierw biegłem z torbą w ręku na tramwaj którym dojade do skrzyżowania politechniki z mickiewicza, potem przejściem podziemno-nadziemnym do starego 46 żeby przejechać się jeden przystanek do radwańskiej. W przerwie między biegiem a biegiem zdążyłem kupić paczke czerwonych marlboro. Wszystko było idealnie wymierzone. Na korytarz na 7 piętrze wbiegłem w momencie kiedy facet wyczytywał moje nazwisko. To sie nazywa szczeście. Może to ten różaniec w wersji mini tak skutecznie zadziałał.
Te zagięcia czasoprzestrzeni są niezwykłe. Wszystko dzieje sie w taki sposób, żeby spełniło się coś co wydawaloby się mało prawdopodobne. Pewna dziewczyna kiedys opowiadała mi jak jej matka stojąc przed domem mówiła o mężowi o tym, że przydała by im się kora do klombów, nie minęła sekunda a przed dom podjerzdża facet w żuku i pyta się czy nie potrzebują może kory. Warto wspomnieć, że mieszkali w miejscu gdzie nadwyraz rzadko ktoś się pojawia.
Usiadłem między kolesiem z sygnetem na serdecznym pacu i z twarzą urodzonego na jakiejś polskiej wsi, prawdopodobnie gdzies na zachodzie, a dziewczynką w czarnych butach z h&m i jakąś nieskonkretyzowaną miną, coś pomiędzy stresem a zakłopotaniem. Egzamin przebiegał jak to zazwyczaj takie egzaminy z rysunku przebywają. Chyba nic szczególnego się nie wydarzyło. Koleś o wiejskiej tawrzy, Piotr (tak przynajmniej sie podpisał) zjebał cały jeden rysunek, więc prawdopodobnie nie dostanie się na swoj ukochany kierunek. Wyszedłem niespiesznie godzine przed czasem, kupiłem coca-cole wyciągnąłem pierdolonego Kerouac'a (oh czemu nie wziąłem Cortazar'a) i postanowiłem poczekać przed wejściem próbując wynagrodzić sobie cztery godziny niepalenia serią kilku papierosów pod rząd. Nie czekałem długo i szybko wyszła najbardziej pożądane przeze mnie postać. Poczęstowałem ją papierosem, pogadaliśmy troche, skrytykowałem pokolei kilka osób i poszliśmy. Potem straciłem przyjaciółkę a mama rzuciła we mnie skarpetkami. Hipohondryczka z menopauzą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz